Za książkę zabrałam się ze względu na wiele szumu wokół twórczości autorki. Lubię przekonywać się czy książki uwielbiane przez większość ludzi i mnie przypadną do gustu. Większość z nich mnie zaciekawia, jednak mały odsetek z nich albo w ogóle albo w niewielkim stopniu. W przypadku Kristy Moseley mam sprzeczne uczucia. Z jednej strony opowieść nie była taka zła, dwoje bohaterów, jeden z bagażem doświadczeń, drugi usiłujący pozbyć się bagażu tego pierwszego. Z drugiej strony nie tego oczekiwałam po tej lekturze.
Opowieść szybko się czytało, ale brakowało mi w niej życia, akcji, czegoś, co by mnie przekonało do fabuły. Bohaterowie wydawali mi się płascy, mało przekonywujący. Anna często mnie irytowała. Na początku dziewczyna dotknięta okropną tragedią, nie pozwalająca się w ogóle dotykać, zamknięta w sobie, opryskliwa, skryta od razu przeistacza się w postać, która na to pozwala i to jeszcze mężczyźnie, który ją ochrania. Asthon przystojny, wyszkolony z dużymi ambicjami na przyszłość, czuły, opiekuńczy, jednak zamiast wzdychać w jego kierunku spoglądałam sceptycznie na postać. Fabuła i może nie jest do końca zła, ale mogła być o wiele lepsza. W kółko działo się to samo, nudno, bez poweru, trochę jak nieciekawa romantyczna telenowela. Z czasem masz ochotę zmienić kanał. Zabrakło mi też większej dramaturgii, która doprowadzałaby mnie do łez, akcji, czegoś co ruszyło by powieść do przodu, a nie usilnie trzymało w miejscu.
Pomimo, że książka wydawała się na początku bardzo obiecująco, szybko straciła potencjał w moich oczach, gdy relacje bohaterów weszły na wyższy poziom jakoś po trzecim, czy czwartym rozdziale. To nie miało większego sensu, Anna przez rok nie pozwalała się nikomu dotykać, pojawia się mężczyzna i od razu zmienia się jej nastawienie, pozwala to robić, nie czuje przy nim obrzydzenia itp. Dla mnie to było mało wiarygodne, powiało trochę kiczem. W prawdziwym życiu takie historie się nie zdarzają, a liczyłam na to, że książka taka właśnie będzie. Prawdziwa, szczera, dzięki czemu przybliżę się do bohaterów, poznam ich myśli, przeżycia, doznania, a tak dostałam nijaką, bez pazura opowieść. Dość przesłodzoną, mało zaskakującą historię.
Jeśli czytelnik nie nastawi się na wielkie arcydzieło, to się nie rozczaruje, bo pomimo nieskładności i wielu mankamentów może się spodobać. Mnie niestety do siebie nie przekonała. Może jeśli w drugiej części nie będę zbyt wymagająca przekonam się do lektury i bohaterów. Zobaczymy.
Tytuł: Nic do stracenia. Początek.
Autor: Kristy Moseley
Wydawnictwo: HarperCollins
Ilość stron: 462
Ocena: 3/6
Chyba czytałyśmy różne książki, bo ja miałam zdecydowanie inne odczucia po jej przeczytaniu.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze zastanawia mnie dlaczego bohaterowie według ciebie byli płascy? Czego im brakowało? Tutaj brakuje mi argumentu. Anna wybudowała wokół siebie mur, którym się odgradzała od najbliższych. Nie pozwalała nikomu się do siebie zbliżyć, przez to co wydarzyło się u Cartera, kiedy ją porwał gdy była nastolatką. Ashton był wytrwały, cierpliwy, i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Każdy człowiek – nawet ten który przeżył największą tragedię – zmienia się pod wpływem drugiej osoby. Ashton cegła po cegle burzył mur. Anna bała się mu zaufać, bała się, że pokochać. Ale z czasem wszystko się zmieniło.
Po drugie: co nie tak było w Ashtonie? Był opiekuńczy, troskliwy. To nie tylko wynikało z jego pracy ale także charakteru. W szczególności, że Anna mu się podobała. Kiedy facet się zakochuje to dba w każdy możliwy sposób o swoją ukochaną. Anna tego nie wiedziała, dlatego go odpychała.
Po trzecie: nie było poweru? Serio?! Nie poruszały Cię sceny miłosne? Nie miałaś dreszczyku ekscytacji?
Anna przeszła metamorfozę. I to wielką. Kiedy Ashton był w pobliżu koszmary znikały. Działał na nią jak balsam.
To lektura dla młodzieży. Ma być słodka. Pazur? Pojawi się w drugiej części. Ale czytając Twoją opinię myślę, że pewnie nie sięgniesz po drugi tom.